Postanowiłam zająć się w końcu samą sobą. Nie wszystkimi dookoła. SOBĄ.

Postanowiłam zająć się w końcu samą sobą. Nie wszystkimi dookoła. SOBĄ.

Ostatni wpis pojawił się na blogu 31 sierpnia. Dzisiaj jest już 12 września a wpisu nadal brak. Nie jestem na wakacjach. Jestem w domu. Nie zajmuję się niczym spektakularnym. Dni przeciekają mi przez palce. Właściwie to nie wiem sama na czym. Już nawet nie budzę się z myślą, że nadrobię dzisiaj zaległości z poprzedniego dnia bo zrobiło ich się tyle, że pewnie potrzebowałabym miesiąca żeby odptaszkować chociaż połowę listy zadań. A właściwie to mi się nawet nie chce nic ptaszkować… Zmęczyłam się wiesz? Po prostu się zmęczyłam. Uświadomiła mi to ostatnio pewna bardzo mądra osoba.

Czym ona się mogła zmęczyć? Przecież ma życie jak z bajki?

Nic nie przychodzi w życiu ot tak. Na pstryknięcie palców. Moje losy przed założeniem bloga opisywałam Ci tutaj. Łatwo nie było, chociaż wspominam tamte czasy bardzo pozytywnie. Ja po prostu nie umiem funkcjonować jeśli nie funkcjonuję na 200% swoich możliwości. I to zdanie zapamiętaj bo za chwilę bardzo Ci się przyda w zrozumieniu całego wpisu. A właściwie to dzięki temu jednemu zdaniu, spora części moich czytelniczek z podobnym życiorysem, jest w stanie prześwietlić mnie na wskroś. Brzmi enigamtycznie, ale niech na razie tak pozostanie. Do zrozumienia tylko przez wybrane osoby, z losami podobnymi do mojego ;)

No więc wracając do tego pstrykania palcami. Żeby blog osiągnął sukces musiałam sporo się nauczyć, popełnić też kilka błędów, a później jeszcze wyciągnąć z nich wiedzę na przyszłość. A że uznałam, że nie idę na skróty i nikomu tyłka dla profitów lizać nie będę to troszkę się musiałam napracować. Na razie brzmi tak delikatnie prawda? Tak ogólnie. A jeśli powiem Ci, że przez ponad rok spałam po 4-5 godzin dziennie? Bardziej namacalne prawda? Na początku, nocną pracę nad blogiem przeplatałam z karmieniem piersią co 3 godziny, później z karmieniem butelką bo straciłam pokarm (boję się, że to właśnie przez to przez przemęczenie). W międzyczasie podjęłam dwie życiowe decyzje. Najpierw powrotu do pracy na etacie (gdzie cały czas ciągnęłam blog) a później rezygnacji z niej. A kiedy tylko z niej zrezygnowałam… zaczęła się walka z czasem (i niepoważnymi ludźmi) o wykończenie wymarzonego domu. Walka trwa do dziś. Może nie jest już taka drastyczna jak rok temu, ale wyobraź sobie co dzieje się w moim mózgu, kiedy dociera do mnie świadomość tego, że TO WSZYSTKO miało być zrobione już rok temu i od ponad roku dzień w dzień zastanawiam się nad tym co zrobić w pierwszej kolejności żeby było do zrobienia trochę mniej.

Helooooł! Zmęczona nie znaczy nieszczęśliwa!

Nie zrozum mnie źle, ja nie narzekam. Kiedy porównuję swoje życie do tego, które wiodłam kilka lat temu, zdecydowanie, z roku na rok jestem coraz bardziej szczęśliwa. Wszystkie założone cele i marzenia spełniam jedno po drugim. Nie podniecam się tym jakoś specjalnie. Tak już mam. Jak sobie już jakiś cel założę to muszę, po prostu muszę go osiągnąć. No i rzeczywiście osiągnęłam. Sporo dostałam po prostu od życia bo mam najlepszego męża na świecie i fantastycznego synka na co pracować nie musiałam, ale już na ten domek pod Warszawą tak, zdecydowanie tak. Ba! Domek, z którego nie muszę nawet wychodzić do pracy bo pracuję wtedy kiedy chcę. I w tym momencie dochodzimy do sedna sprawy…

Bo ja nagle straciłam chęć do tej pracy wiesz? Chęć do wszystkiego. Po prostu, pewnego pięknego dnia otworzyłam oczy i poczułam, że nie mam siły wstać z łóżka. Że nie mam ochoty na czytanie maili i robienie zdjęć a kiedy zmuszałam się przez kilka dni do napisania czegoś sensownego moje palce bezwładnie leżały na klawiaturze. Nawet kawy nie chciało mi się zrobić żeby jakoś się pobudzić do życia. Nic. Rozumiesz to? Pewnego pięknego dnia poczułam, że… że ja się po prostu zmęczyłam wiesz? Wypaliłam, zatrzymałam… nie wiem jak to nazwać, ale wiem, że jest to efekt stylu mojego życia, który prowadziłam do tej pory. Miałam już kilka takich przystanków w życiu, ale ten jest wyjątkowy pod każdym względem. Mój mózg po prostu się zbuntował. Zatrzymał się, tupnął neuronem i powiedział, że ma dosyć i albo odpocznę albo on się ode mnie odpina i ma mnie w dupie (wyobraź sobie dupę mózgu… ha! co ja tworzę!) :)

Nauczyć się odpoczywać… ludzie! Co ona wygaduje!

I tu nie chodzi o odpoczynek w stylu wygrzewania tyłka nad basenem (chociaż nie pogardziłabym). Miałam podobne zejście w listopadzie ubiegłego roku. Wtedy uciekliśmy na Teneryfę. W tym roku czuję, że sama ucieczka gdziekolwiek nie jest niczym dobrym. To już drugi raz nie zda egzaminu. Dotarłam do momentu, w którym albo uśmiechnę się trochę do samej siebie i nauczę się tego, że osiąganie kolejnych celów w życiu nie jest formą relaksu, albo po prostu dalej nie ruszę.

I tak właśnie tydzień temu wylądowałam w Trójmieście na totalnie babskim wypadzie a ostatni weekend spędziłam na świętowaniu swoich 29 urodzin z moimi najbliższymi przyjaciółmi. W tygodniu czytam sobie książki o Slow Life, jem dobre śniadanka, gadam z koleżankami przez telefon i w ramach relaksu, już bez pogoni wyszukuję potrzebne do domu rzeczy w stylu luster, obudów na grzejniki itd. Ale wiesz, bez spiny, bez szaleństwa. Zabroniłam sobie pisać na blogu czegokolwiek dopóki nie poczuję, że mam na to o-cho-tę (Basia, powiedziałam to właśnie na głos, z taką samą finezją w głosie jak Ty) :) I wiesz co? Zaskoczę Cię bo… JEST CIĘŻKO :) Serio… zrozumie mnie teraz tylko pracoholik z krwi i kości. Reszta standardowo powie, że jestem jakąś walniętą w czoło blondynką, która szuka sobie na siłę problemów (luz, ten wpis jest dla tych moich ukochanych czytelniczek, które mnie znają i ufają mi na tyle, że jeśli mówię, że coś jest nie tak to serio tak jest).

No więc jest mi bardzo, bardzo ciężko bo ja jestem tym człowiekiem z rodzaju HUMAN DOING a nie HUMAN BEING pamiętasz jak Ci kiedyś o tym pisałam? Śmieszne… właśnie trafiłam na ten wpis. Napisany dokładnie 2 lata temu 1 października 2014. Piszę w nim o tym, że się zwalniam, że mam dosyć dawania z siebie 200%, że przecież nie o to w życiu chodzi żeby ciągle za czymś gonić. O zobacz tutaj. Ten wpis sprzed 2 lat jest potwierdzeniem tego co napisałam Ci powyżej. Walczę ze sobą o to zwolnienie trybu życia już jakieś 2 lata. Dotarłam do egzaminu ostatecznego. Życie doprowadziło mnie do momentu, w którym muszę dokonać wyboru: albo się nauczę łapać balans tak na serio, nie oszukując siebie i wszystkich dookoła, albo koniec wszystkiego. Nie dam rady dalej tego wszystkiego ciągnąć.

„Znaną blogerkę parentingową porąbało. Do reszty. Uważa, że coś ją oświeciło!”

Moja mądra Kasia oświeciła mnie totalnie. Powiedziała mi, że każdy człowiek kiedyś odpoczywa. Bierze urlop, daje swojemu mózgowi trochę odpoczynku. Szczególnie ten, który coś tworzy, musi być kreatywny, nietuzinkowy. A ja? Ja (już nie biorąc pod uwagę tego wszystkiego co robiłam do tej pory) od blisko 3 lat jestem codziennie myślami na blogu. Jak nie zdjęcia to teksty jak nie teksty to maile, facebooki, filmy i inne aktywności, które żeby było weselej łączę albo z pracą na drugim etacie albo z budową domu… czyli pracą na drugim etacie ;) Tak się nie da wiem.

Zmęczenie pojawiło się u mnie już w styczniu, po morderczym grudniu, który wyssał ze mnie pokłady kreatywności z jednej strony, a z drugiej, chęci do wykańczania domu. Przysiadłam na moment, trochę zwolniłam i zaczęłam działać na zwolnionych obrotach. Mniej wpisów w miesiącu, mniej zajmowania się kwestiami domu. Myślałam, że to wystarczy. Jednak nie. To było ciągle za mało. Zrobiłam już naprawdę dużo. Zmieniłam moje życie (dla mnie) nie do poznania, ale mój organizm dopominał się zdecydowanego STOP i podłączenia się do jakiejś ładowarki. Tak więc aktualnie się ładuję. Tak po prostu. Uczę się sama siebie. Uczę się tego co mi sprawia radość, tego co mnie relaksuje (tak na serio, bez oszukiwania się). Po tych dwóch tygodniach życia na zwolnionych obrotach czuję powracającą siłę. W końcu mam energię do napisania wpisu. Ale to jeszcze nie koniec mojego urlopu. Daj mi jeszcze chwilę. Czuję, że wracam, czuję, że będzie dobrze. Wiesz dlaczego? Bo nawet kiedy już wrócę na 100% to będzie tylko 100% a nie 200% rozumiesz? U mnie zwolnienie obrotów oznacza życie na normalnym trybie.

Głupio to brzmi prawda? Dla normalnego człowieka brzmię pewnie jak potłuczona, ale nie mogę tak przecież milczeć bez przerwy. Muszę Ci powiedzieć co się ze mną dzieje bo zamartwisz się o mnie na śmierć ;) Tak więc moja kochana (nie ta kochana z ostatniego wpisu Magdy tylko taka prawdziwa kochana), żyję, mam się dobrze, odpoczywam sobie w moim domku z marzeń i zajmuję się aktualnie zaglądaniem w głąb mojego ja… jakkolwiek debilnie to brzmi ;) Jak widzisz humor mi dopisuje chociaż na początku wcale nie było mi do śmiechu. Teoretycznie mogłabym wrócić już teraz. Ale tym razem nie mam zamiaru się oszukiwać. Nadszedł czas na zajęcie się samą sobą. I to będzie ostatnia czynność, którą mam zamiar świadomie wykonać na 200%.

blogerka-parentingowa