Odniosłam wielki (dla mnie) sukces na wychowawczym polu bitwy! *było ciężko*

Odniosłam wielki (dla mnie) sukces na wychowawczym polu bitwy! *było ciężko*

Z tym wychowywaniem dzieci jest tak, że niespecjalnie wiadomo co jest naszą zasługą, co naszą winą a co po prostu było zapisane w genach naszego „podopiecznego” :) Ja niespecjalnie przypisuję sobie jakieś zasługi. Kocham, przytulam, staję na rzęsach żeby spełniać jego marzenia. Z drugiej strony staram się uczyć go tego, że na świecie obowiązują jakieś zasady i reguły, którym musi się podporządkować. Wiem natomiast, że sporo zależy od temperamentu dziecka. Dlatego nie kręcę głową z dezaprobatą, kiedy widzę na ulicy scenę szału kilkulatka leżącego na ziemi i zawstydzoną mamę, która nie wie gdzie podziać oczy. Niekoniecznie to jej wina. Serio. Różne trafiają nam się egzemplarze. Rozsądzanie czy jest to efekt błędów wychowawczych czy wpływu innych czynników pozostawiam zawsze rodzicom tego dziecka. Sama byłabym niesprawiedliwa i nieobiektywna. Uważam jednak, że…

…to, co jedzą i piją dzieci jest już zależne od rodziców. Owszem, w pewnym momencie wkraczają 2 wieeeelkie utrudnienia: dziecko zaczyna spędzać czas poza domem, bez nas, w przedszkolu, u rodziny, u koleżanek i kolegów to raz. A dwa – utrudnieniem staje się czas, a raczej jego brak. Każdemu z nas zdarza się gdzieś pędzić, gdzieś się spóźnić, z czymś nie wyrobić. Daj takiemu maluchowi spróbować parówki ze stacji benzynowej – przepadłaś. Zajedź raz w akcie rozpaczy do Maka albo innego Kejefca – przepadłaś. Pozwól sobie raz na chwilę słabości z cziparami przed meczem – przepadłaś. Dziecko tego nie zapomni. To, zakoduje w głowie bez potrzeby powtarzania :) Do tego dochodzą fatalne posiłki w przedszkolach, które teoretycznie są takie jak za naszych czasów, ale dobrze wiemy, że ani pszenica nie jest ta sama, ani wędlina, a jak dasz dziecku spróbować raz białego chleba z mielonką i uśmiechem z keczupu to Ci już w domu nie zje razowca z pomidorem :) A już najgorszym, najokrutniejszym złem w czystej postaci jest znienawidzony przeze mnie KOMPOT. Niby namiastka owoców, ale błagam… wygotowanych i zasypanych cukrem. Najgorsze co może być. Ale słodkie. I pyyyyyyszne :)

Z tego jak je Mati przez długi czas byłam dumna. Łosoś, brokuł, groszek, zielony koktajl z jarmużu. Było pięknie. Dopóki nie spotkały nas wspomniane 2 „utrudnienia”. I muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o słodycze to trzymam na tym swoją żelazną rękę i Mati nie dostaje żadnych czekolad, batoników i innych cudowności od naszych znajomych czy rodziny, dzięki czemu jeśli trafia się okazja, w której wszyscy jemy coś słodkiego, możemy mu z Maćkiem na to bez problemu pozwolić bo wiemy, że na co dzień tego cukru spożywa bardzo mało. Natomiast jeśli chodzi o to, CO MATI JE… jest ciężko. Mega ciężko. Szczególnie szkoda mi tego, że przestał jeść ciemne pieczywo. U nas w domu nie pozwalam na inne pieczywo niż ciemne. Maciek ma słabość do białych bułeczek, ale wie jak poważny mam stosunek do kwestii modyfikowanej pszenicy i ze smutkiem, ale przyznaje mi rację więc mamy albo pieczywo żytnie, albo żadne. No i niestety ale Mati po prostu pieczywo przestał jeść. Nie ugnę się. Niech je samą jajecznicę, ale na białą śmierć (bo moim zdaniem to nie jest tylko cukier) w moim domu nie pozwolę. Wystarczy, że zajada się kluchami w rosole, których kukurydziany odpowiednik nauczył się ostatnio odróżniać od pszennego. Dodatkowo Mati nie jest otwarty na nowe smaki. Trudno go namówić do zjedzenia nowej zupy czy makaronu z sosem innym niż pomidorowy. Nie obwiniam się specjalnie za ten stan rzeczy. Walczę i walczyć będę do samego końca, ale w dzisiejszych czasach niestety coraz bardziej przypomina to walke z wiatrakami. Co nie oznacza, że trzeba się poddać zupełnie i pozwolić na wszystko! OOOO NIE!

Natomiast dumna jestem z jednego, niesamowicie ważnego w tym wszystkim osiągnięcia, o które walczyłam od samego początku i jak na razie wygrywam pomimo tego, że sabotowały mnie najbliższe osoby łącznie z moim własnym, RODZONYM mężem, któremu zdarzały się również chwile słabości :)

Otóż… MATI PIJE WODĘ.

Nie soczki. Nie kompociki. Nie napoje. Wodę. I to jeszcze Magnesię, która ma ciut inny posmak w ustach w związku z tym, że jest średniozmineralizowana. Zawiera naturalny magnez, ma niską zawartość sodu no i jest prawdziwą wodą mineralną, nie źródlaną. Ostatnio rozmawiałam z sąsiadką o jej malutkiej córeczce, która jest do smaku takiej średniozmineralizowanej wody tak przyzwyczajona, że nie toleruje smaku innej :) Przybiłyśmy sobie mentalną piątkę i dumnie spojrzałyśmy w kierunku naszych dzieci. I uważam, że naprawdę jest z czego być dumnym bo w dzisiejszych czasach dosładzane jest wszystko, nawet woda, która ma być niby bardziej atrakcyjna dla dzieci. To już nie jest woda tylko woda z cukrem. Najgorsze co może być. Dostałam już kilka razy ofertę reklamy dosładzanych wód, kakao instant czy soczków przecierowych z dodatkiem cukru. Nie przyjęłam takiej propozycji nigdy i nie przyjmę. Szczytem słodkich napojów w naszym domu są soki pasteryzowane. No bo bez przesady – amiszami nie jesteśmy. Jemy lody, słodycze, cukierki… zdarza nam się całe zło tego świata. Ale raz na jakiś czas. Natomiast jeśli chodzi o cukier w płynach, mogę powiedzieć głośno – Mati ma 5 lat i jeszcze NIGDY nie dostał ode mnie słodzonego napoju (nawet herbatę pije gorzką i nie narzeka) :)

Dzięki mojemu uporowi, Mati nie zdążył się jeszcze rozsmakować w słodzonych napojach i wiem, że jeśli nadejdzie ten moment, to będzie to już czas, w którym kompletnie nie będę miała na to wpływu. Ku mojej uciesze zdarza się jednak, że zamiast proponowanego cukrowego kompociku wybiera wodę (duma razy milion). Widzę, że zaczyna się powoli oglądać za słodzonymi napojami a kiedy pijemy wspomniany sok, cieszy się jakby dostał przydział słodyczy, ale właśnie w tym tkwi siła mojego sukcesu. Mati uważa soki za coś słodkiego. Za ekwiwalent cukierka, loda czy innego ciastka. NIE ZA COŚ CZYM SIĘ NAPIJE. Jeśli chce mu się pić musi być woda i koniec.

I tego stanu rzeczy gratuluję i sobie i każdej mamie, która chociaż na tym polu bitwy jeszcze nie poległa. Bo w dzisiejszych czasach mamy niesamowicie pod górę. Ale dopóki tli się iskierka nadziei nie warto się poddawać. Tu się toczy bój o zdrowie naszych dzieci, które jest niesamowicie zależne od tego, co jedzą i piją. Milenka niedługo skończy pół roku. Powoli zaczynam się zastanawiać nad rozszerzaniem jej diety. Zaczynam więc tę walkę od nowa :) Nie poddam się łatwo, wiem to. Ty też tego nie rób – NIECH MOC BĘDZIE Z TOBĄ! I ze mną też :) :) :)

Twoja M.