5 rzeczy, z które my matki, bezsensownie się obwiniamy (i jedna, z którą nie jestem w stanie sobie poradzić)

5 rzeczy, z które my matki, bezsensownie się obwiniamy (i jedna, z którą nie jestem w stanie sobie poradzić)

My matki uwielbiamy się biczować. Dawać sobie po głowie raz po raz wyrzutami sumienia, wymaganiami nie z tego świata i porównaniami do mitycznego ideału super heroski, którą widziano tyle razy co yeti, czyli mniej więcej… nigdy.

Najlepsze jest to, że ten wpis piszę z jednej strony, z perspektywy świadomej, rozsądnej i wyluzowanej mamy, która odrobiła pracę domową i w macierzyństwo 2.0 weszła z nową, ZDROWĄ świadomością. Z drugiej jednak, jest jedna rzecz, która rozłożyła mnie na łopatki i albo potraktuję ją jako wyjątek potwierdzający regułę, albo sorry, ale wróciłam do punktu wyjścia…

Pogadałam sobie trochę z moimi dziewczynami na Storisach i ustaliłyśmy, że najczęściej obwiniamy się o to, że:

Dajemy dziecku słoiczki zamiast gotować same – akurat, jeśli chodzi o ten „wyrzut” to mnie on na szczęście nie dotyczy z prostego powodu. Gotuję sama… HA! Żarcik oczywiście :) Proste, że podaję słoiczki! Jestem do tego stopnia okrutna, że podaję Milence słoiczki nawet wtedy, kiedy całą rodziną pałaszujemy wspólny obiad :) Podaję je jej dlatego, że to co jemy my, zazwyczaj jest warzywem marketowym, którego pochodzenia nigdy nie mam 100% pewności, pomimo tego, że mam super tester do badania ilości pestycydów. Nie mam też aspiracji do poszukiwania certyfikowanej, bio hodowli królików. Robi to za mnie producent słoiczków BIO. Akurat w certyfikaty tych produktów wierzę, bo sama pracowałam w spożywce i taką certyfikację kiedyś przeprowadzałam na zwykłe dżemy. O matko i córko jakie to są procedury! Serio… jeśli coś ma certyfikat BIO to naprawdę jest BIO. A ja mojemu dziecku daję dzięki temu to co NAJLEPSZE.

Nie mamy tyle czasu dla dziecka, ile chciałybyśmy mieć – z problemem braku czasu mierzyłam się bardzo długo. I muszę przyznać, że był i nadal jest realny. Ale już obwinianie się o to sensu nie ma, bo tu nie ma winnych. Żyjemy w pędzącym świecie, w którym czasu jest jak na lekarstwo. I po pierwsze, musimy pogodzić się z myślą, że nigdy nie będziemy miały tyle czasu dla dziecka ile chciałybyśmy mieć bo apetyt rośnie w miarę jedzenia i najlepiej byłoby poświęcać dziecku 24 godziny na dobę i nigdy nie mówić mu „a teraz idź pobawić się sam”, ale TAK SIĘ NIE DA. Po prostu. NIE DA SIĘ. A po drugie, samym obwinianiem się nic nie zdziałamy. To jest problem, który dotyka większości z nas. A sposobów na jego rozwiązanie jest naprawdę dużo. Na przykład moja METODA NA KOREK :) Pisałam Ci o niej TUTAJ. Przeczytaj sobie ten wpis, bo już wielu dziewczynom pomógł a ja jestem na działanie tej metody żywym przykładem.

Nie stać nas na drogie zabawki z reklam – coś Ci powiem, tylko niech to zostanie między nami ok? :) Jeśli jesteś w takiej sytuacji i gdzieś z tyłu głowy włącza Ci się smutek, kiedy dziecko opowiada o tym, że ktoś tam w przedszkolu to ma zabawkę X i ono też by chciało, a Ty wiesz, że Cię na nią po prostu nie stać, przypomnij sobie od razu to co Ci teraz napiszę. Moje dziecko ma zabawki z reklam. Taka praca, że sporo nowości, prędzej czy później, trafia do mnie do testów. Te zabawki są spoko. Niektóre są wybitnie spoko. Ale nie trafiła się nawet jedna zabawka, której Mati by nie rzucił w kąt, widząc, że wychodzę z pokoju. Nie było w naszym domu do tej pory NIC, z czego Mati cieszyłby się bardziej niż ze spaceru z nami, z jeżdżenia z tatą na rowerze, albo z pikniku złożonego z kawałka koca na podwórku i pociętego jabłka na talerzyku, ale W MOIM TOWARZYSTWIE.

Moi rodzice nie mieli pieniędzy na zabawki z reklam. A ja w takiej jednej reklamie, zobaczyłam lalkę Barbie z wyginanymi nogami. Bardzo chciałam taką dostać. I dostałam! Od mojego taty, którego bardzo długo nie było w domu, bo pracował. Właśnie po to, żebym taką lakę mogła dostać. I wiesz co? Pamiętam jak dziś z jakiego powodu skakałam z radości, kiedy zobaczyłam w korytarzu tatę. I nie… zdecydowanie nie była to lalka, którą trzymał w rękach.

Urodziłyśmy przez cesarskie cięcie – ja nie będę się akurat przy tym punkcie rozwijać, bo nigdy nie miałam z tym problemu. Urodziłam dwójkę moich dzieci przez cesarskie cięcie i uważam, że najbardziej poszkodowana na tym wszystkim jestem ja i moje pokrojone powłoki brzuszne :) To jest coś, kompletnie niezależnego od nas. Uważam internetowe potyczki o to, który poród jest bardziej porodem za żenujące i niskie. Tak niskie, że mam lęk wysokości spoglądając na nie ze swojego poziomu :)

Karmimy butelką – a tutaj niestety rozwinąć się muszę. Bo pomimo tego, że z czterema powyższymi punktami, na przestrzeni lat poradziłam sobie bardzo dobrze, to tu niestety jestem na etapie walki. I muszę Ci się przyznać, że jest ciężko. Pamiętasz, ile razy mówiłam Ci o tym, że będę walczyć o karmienie piersią Milenki minimum do roku? Poległam. Poległy też 3 różne laktatory, które nie potrafiły oszukać mojego mózgu i niedługo po tym, jak Milenka odrzuciła pierś nawet w nocy, nie były w stanie ściągać już pokarmu :( I pomimo tego, że przeszłam już z tym do porządku dziennego i teoretycznie już nie płaczę po nocach nad swoją przegraną, to wracają do mnie raz na kilka dni wyrzuty sumienia o to, że za dużo się tym stresowałam, że może gdybym zrezygnowała z pracy na jakiś czas Milenka nigdy nie poznałaby uroku butelki, że może gdybym JESZCZE JEDEN dzień poświęciła na próby odciągania pokarmu to coś by się zmieniło… Że może… No właśnie. MOŻE. Sprawa jest dla mnie nadal świeża chociaż już od listopada Milenka jest na butelce. Jeszcze pod koniec grudnia potrafiłam wyciągać laktator, żeby sprawdzić czy coś się może nie zmieniło. I właściwie dopiero kilka dni temu, włożyłam wszystkie części do pudełek i odłożyłam je na półkę. Mój rozsądek puka się w czoło za każdym razem, kiedy emocje biorą górę i widzę, że z upływem czasu jest coraz lepiej, ale nadal mnie to gnębi… Trzymaj kciuki, żebym w końcu zrozumiała, że TAK MIAŁO BYĆ.

To jest tylko 5 najczęściej pojawiających się odpowiedzi na pytanie „W czym twoim zdaniem zawiodłaś jako mama?”. Tych wątpliwości mamy O-G-R-O-M. Między innymi przez Internet. W czasach, w których Internetem było codziennie to samo podwórko pod blokiem, gdzie rolę forum odrywała piaskownica, łatwiej było nam wewnętrznie obronić się przed bezsensownymi wyrzutami sumienia. Bo widziałyśmy się wzajemnie. Bo jeśli już się porównywałyśmy, to do żywej osoby a nie jej tekstowej deklaracji np. do tego, że nigdy nie podnosi głosu na swoje dziecko, że nigdy nie daje swojemu dziecku tabletu, słodyczy i innego zła tego świata.

Teraz mamy gorzej. Zdecydowanie gorzej. Bo musimy zmierzyć się z naszym wewnętrznym krytykiem, który jako argumenty podaje nam coś, co jest tylko wyobrażeniem – nie rzeczywistością. Jak sobie z tym poradzić?

Podpowiedź przyszła do mnie w postaci krótkiego filmu. Kampanii Nurofenu. Dokładnie w 01:04 minucie, kiedy do głosu dopuszczone są już dzieci. Nie matki. No oglądam to któryś raz z kolei z nadzieją, że tym razem się nie rozkleję, ale nie daję rady :) To jest takie proste. Wystarczy przyjrzeć się temu, czego potrzebują nasze dzieci. Bo przecież to o nie w tym wszystkim chodzi.

Dla naszych dzieci jesteśmy idealne takie, jakie jesteśmy. One nas nie oceniają. Kochają nas bezwarunkowo. Chcą po prostu NAS. W takiej wersji, w jakiej jesteśmy. Ważne, żebyśmy przy nich były. To najpiękniejsze, co możemy im dać <3

PS. Milenka ze zdjęć ma 4 miesiączki. Słodkości co nie? :)