Czy mam czas na ćwiczenia i książki przy dwójce dzieci i etacie?

Czy mam czas na ćwiczenia i książki przy dwójce dzieci i etacie?

Może ćwiczenia to trochę zbyt wiele powiedziane bo oprócz bieżni nie mam na razie pozwolenia na zbyt wiele… ta wredna kresa biała nie chce współpracować… luźna jest jak guma w starych gaciach :( Ale podobno 3 miesiące po cesarce niektóre z mam nie dostają zielonego światła nawet na bieżnię więc nie narzekam :) A swoje na niej dziennie „wychadzam” więc na razie „skalpel” odpuszczam.

Ten skalpel bez cudzysłowu też odpuszczam. Chociaż nie powiem… wizja odessania balastu z ud, brzucha czy boczków jest niesamowicie kusząca… ot, powtórka ze stresu przy cesarce, nie? :)  Skoro przeżyłam dwa razy to może i trzeci raz mi się uda. Ale kuuurczę, to jest już metoda dla naprawdę otyłych osób. Jeszcze spróbuję powalczyć naturalnie ;)

No, ale jak tu na tę walkę znaleźć czas, mając dwójkę dzieci, w tym jedno na piersi, a dodatkowo pracując na etacie (i tak szczerze mówiąc, etat, w moim przypadku to mało powiedziane)? Hmm… chyba muszę ciut odbić od brzegu żeby Ci udowodnić, że pomimo tego, że na pierwszy rzut oka, może Ci się wydawać, że nie powinnam się w tym temacie wypowiadać, bo przecież pracuję z domu. Jak najbardziej powinnam. Moja praca jest rozłożona na całą dobę. Niby nie dojeżdżam, nie szykuję do wyjścia „do ludzi”, ale najzwyczajniej w świecie… pracuję dłużej (8 godzin dziennie to niestety zazwyczaj za mało) i od czasu pojawienia się Milenki, kompletnie niewydajnie.

Zaczynam od zerwania się na dźwięk pojękiwania małego ssaka i przystawienia go do piersi. A właściwie to nie zaczynam, bo moja doba niezależnie od pory dnia jest podzielona na 2-3 godzinowe bloki pomiędzy karmieniami. Dla utrudnienia, wspomniane bloki, podzielone są na mniej regularne części. Bloki nocne przerywane są dźwiękami szelestu spadającego kocyka lub postękiwania malucha w poszukiwaniu smoczka, które to w mojej głowie przybierają dźwięk syreny alarmowej. Natomiast na straży przerywania bloków dziennych stoi starszak, z milionem pytań, rozkmin egzystencjalnych i innych niecierpiących zwłoki, problemów rangi państwowej. Taaaak… moja praca to aktualnie niekończący się Dzień Świra serwowany mi przez wyhodowanych pod własnym sercem oprawców :)

Ten tekst na przykład powstaje od miesiąca :) Specjalnie nie usunęłam informacji o „3 miesiącach po cesarce” ze wstępu, żeby coś Ci się nie zgadzało :) Na zdjęciach też jestem troszkę mniej opalona, prawda? :) Dobrze kombinujesz! Zrobiliśmy je na grubo przed naszym wylotem do Turcji. Mój stosunek przerywany z tym wpisem, trwa naprawdę miesiąc. I tak było z większością materiałów na blogu od pół roku, bo zanim nastąpił Dnia Świra z dzieciakami, była końcówka ciąży spędzona na pisaniu książki nocami, a później wielkie zamieszanie z jej premierą plus rozwój naszego kanału na YouTube (jeśli nas tam zasubskrybujesz będzie mi baaaardzo miło! –> klik), który postanowiłam realizować kosztem mniejszej ilości tekstów na blogu… ochhhhh… naprawdę mnie to wszystko wyeksploatowało :)

Na szczęście każdy kolejny dzień wydaje się być coraz bardziej zbliżony do „normalnego”, a jak się pewnie dowiedziałaś z naszych IgStories, starszak, wybył na wakacjole do dziadziów, więc w tym tygodniu zamykamy wszystkie nasze zaległości, które kazały mi pracować również w soboty. JUPIII!!! Nie wiem czy akurat Ty zauważysz jakąś różnicę, bo zmiany, które wprowadziłam w ilości publikacji, są już na stałe: od pół roku publikuję około 5 wpisów miesięcznie. Od zawsze stawiałam na jakość, a ta, przy mniejszej ilości czasu (dzieci, książka, kanał YT) mogłaby ucierpieć gdybym nadal siliła się na 15 wpisów w miesiącu. Jeśli już zawracam Ci gitarę, to chcę to zrobić czymś kompletnym. Muszą być dopieszczone zdjęcia. Musi być sensowna treść. Inaczej nie potrafię. Z resztą, od jakiegoś czasu, codziennie widzimy się na IgStories (klik) :) Do tego dochodzi jeszcze Partia Kobiet Pozytywnych (kilk), usilne próby dokończenia Bakusiowego Love Story (klik) dla moich dziewczyn od listów i cały ten blogowy backstage czyli maile, sprawy księgowe i organizacyjne i nagle się okazuje, że 8 godzin dziennie na to wszystko po prostu nie wystarcza. Na przykład przedwczoraj, spędziłam 10 godzin na planie… 10-minutowego filmu, który pojawi się dopiero na jesieni. A jeszcze muszę mieć też miejsce na realizację dodatkowych projektów i… helooooł – ŻYCIE :) Także uwierz mi na słowo – to, że pracuję z domu i nie muszę tracić czasu na dojazdy, wcale nie oznacza, że mam więcej wolnego od osób pracujących gdzieś na etacie poza domem.

Po co ja Ci o tym wszystkim piszę? Ano po to, żebyś zrozumiała dokładnie powody, z których zdecydowałam się na zakup bieżni. Mati do września jest w domu, a od września idzie do przedszkola „wiejskiego” obok nas. Już nie będziemy mieli siłowni po drodze do przedszkola. A do tej pory zajeżdżałam tam przy okazji przedszkola. Moja praca, pomimo tego, że system mam naprawdę niezły i nie wiem czym jest prokrastynacja, już zawsze będzie taka trochę… rozmemłana :) Sesji nie zaplanujesz bo to, czy wyjdzie dyktują Ci dzieciaki. Zawód bloger to jeszcze nie jest organizacyjny koniec świata. Różnicę, robi tu dopisek „parentingowy” :) Tu się kryje cała ta niepewność jutra i ból głowy :) Dlatego postanowiłam zagracić nasz niewielki salon bieżnią. Dla własnej wygody. Chociaż do tej pory wystarczało mi wyskakiwanie na siłownię.

System mam taki sam jak ten z czasów dojeżdżania na siłkę. Telefon w dłoń i zamiast odpowiadać na maile z gabinetowego fotela, odpowiadam na nie z bieżni. MULTITASKING BEJBE! :) A jeśli nie telefon, to czytnik e-booków (najtaniej jest kupić go w abonamencie z dostępem do biblioteki TUTAJ). Jeszcze zanim pojawiła się Milenka, miałam swój wieczorny rytuał czytania książek w łóżku dopóki nie zasnę. Teraz, zasypiam zanim do tego łóżka dotrę, więc mój wieczorny rytuał „się wziął i popsuł” ;) A jestem z tych, co do życia, potrzebują nie tylko wody i tlenu, ale też książek. Umrę jeśli nie przeczytam w ciągu dnia chociaż kilku stron. Tak więc można uznać, że bieżnia ratuje mi życie :) Ba! Z tą wodą też jest tak, że gdyby nie bieżnia, pewnie bym jej nie piła wystarczająco dużo. A tak, w ciągu godziny, taka Magnesia 0,7 znika z pola widzenia. A jak się zaczytam to dwie! Z tym, że to Magnesia to też nie przypadek (serio, ja jestem jakimś mistrzem multitaskingu) :) Piję akurat tę wodę, żeby dostarczać organizmowi przy okazji magnez, na który zapotrzebowanie wzrasta podczas karmienia piersią, wysiłku fizycznego, zmęczenia i stresu… hmmm… brzmi jakoś znajomo ;) Wyliczyłam sobie, że potrzebuję około 400 mg magnezu dziennie, a w litrze takiej wody mam go około 170 mg w najlepiej wchłanialnej postaci bo w czystej naturze a nie syntetyku. Nie mam nic do witaminek. Suplementuję się właściwie codziennie, ale jeśli mogę dostarczyć coś naturalnie (a wodę piję przecież codziennie) zawsze korzystam. Często dosypuję też do tej wody witaminę C. Taką fajną, sproszkowaną, którą moja przyjaciółka zamawia mi bezpośrednio w laboratorium. Serio… na tym kawałku podłogi pod schodami, przez godzinę dziennie, dzieje się tyle ile kiedyś robiłam 3 razy dłużej :)

Zastanawiam się na tym, co mogłabym poradzić Tobie w takiej sytuacji. Bo, że lubisz czytać, to wiem… w końcu właśnie czytasz mnie :) Ale pamiętam jeszcze czasy, kiedy zajmowałam się Matim, Maciek jeździł do pracy, ja prowadziłam blog z domu i… CHCIAŁAM MIEĆ CZAS NA JAKIKOLWIEK SPORT I KSIĄŻKI, a bieżni w domu jeszcze nie miałam. Przede wszystkim polecam Ci metodę KORKA :) Pamiętasz mój tekst o tej metodzie? Jeśli nie, koniecznie przeczytaj go TUTAJ. Jeśli nie zmienisz nastawienia do tematu nigdy Ci się nie uda. Wiem, bo sama to przeszłam.

Polecam Ci oczywiście wyskakiwanie na siłownię. Chociaż oczywiście zawsze możesz próbować po prostu biegać i do tego wystarczą Ci właściwie same buty :) Możesz też słuchać książek, zamiast je czytać na czytniku, kiedyś tak właśnie robiłam bo swój epizod z bieganiem w terenie też mam i rzeczywiście fajnie się to sprawdzało natomiast niedługo po tym zaszłam w ciążę, przyszła zima, Mati chorował więc nie jeździliśmy z nim do przedszkola mijając siłownię i… stąd między innymi wynikła moja decyzja o zakupie bieżni do domu. Natomiast absolutnie nie myśl, że Tobie ta bieżnia w domu jest niezbędna. Można sobie poradzić i bez niej, na przykład zajeżdżając na nią, na godzinkę po pracy (Twojej albo męża). Karnet na samą siłkę, jeszcze do tego w konkretnych godzinach zazwyczaj jest dużo tańszy. Nie potrzeba też jakiejś wypasionej siłowni. Nawet mała, osiedlowa da radę. Oby ta bieżnia tam była. Książka natomiast (albo telefon) pozwoli Ci i zapomnieć o tych wszystkich ludziach dookoła, których zapewne będziesz się na początku wstydziła (większość tak ma, ja też tak miałam!) i odwrócić uwagę od zmęczenia, kiedy zaczniesz opadać z sił, a licznik czasu będzie wydawał się stać w miejscu :) W pewnym momencie będzie Ci już ciężko czytać i BIEC bo dopóki idziesz sobie szybkim marszem, da radę ten czytnik czy telefon przytrzymać, a kiedy poprawisz kondycję i zaczniesz już naprawdę na tej bieżni zasuwać… pewnie przerzucisz się na słuchawki i słuchanie książek. Pewnie też na bieżnię będziesz przychodziła tylko wtedy, kiedy będzie brzydka pogoda, bo zaczniesz biegać w plenerze… ale to chyba miła perspektywa, prawda? :) NAJWAŻNIEJSZE, ŻEBYŚ ZACZĘŁA! A perspektywa połączenia dwóch czynności, na które wiecznie nie masz czasu, w jedną, na bank będzie Cię mobilizowało. Mnie mobilizuje codziennie! A jeśli Twój mąż zacznie Ci narzekać, że zmęczony po pracy, a Ty go w domu na te 2 godziny (liczę już z dojazdem w dwie strony, pakowaniem i prysznicem) zostawiasz, wyślij go do mnie na pogadankę! Bo moim zdaniem, te dwie godziny w ciągu całego dnia należą Ci się jak psu buda! A jak wrócisz, obiecaj mu, 2 godziny dla niego. Niech z nimi zrobi co chce. Wyrobicie się w dobie idealnie – my to z Maćkiem przepracowaliśmy i wiem, że działa. A perspektywa JESZCZE ZGRABNIEJSZEJ ŻONY na pewno go dodatkowo zachęci ;)

Dobra! Spadam na bieżnię! Jeszcze nie opanowałam pisania wpisów na telefonie więc pora oderwać tyłek od fotela ;) Zabieram się za Białą Masajkę. Czytałaś? :) :*