Uciekłam. Czy to oznacza, że jestem tchórzem?

Uciekłam. Czy to oznacza, że jestem tchórzem?

Przez większość swojego życia ciągle za czymś gonię. Ostatnio rozmawiałam o tym z moją przyjaciółką. Zapytała mnie o to, czy potrafię tę marchewkę, za którą podążam jakoś zdefiniować. Potrafię. Opisywałam Ci ją po części TUTAJ. Kiedy pisałam tamten tekst, nasz dom był dopiero na mojej liście „to do”. No właśnie… ja moje życie, przez długi czas postrzegałam jako listę rzeczy do zrobienia. Szczęśliwa miałam być później. Jutro. Dzisiaj służyło do używania samej siebie. Do podnoszenia sobie poprzeczki. Do zdobywania coraz to wyższych szczytów. I tak dzień po dniu, kiedy się budziłam, myślałam sobie, że właściwie to dzisiaj jest dzisiaj, a dopiero jutro będzie jutro. No. To jutro Malwinko odpoczniesz. A dzisiaj to wieeeesz… do roboty.

W książce, którą niedawno przeczytałam znalazłam w końcu odpowiedź na to, co nurtowało mnie od kilku lat. Jestem człowiekiem, który określa swoją wartość przez to ile jest zdolny z siebie dać. Autor trafił w 10 stwierdzeniem, że taki typ człowieka nie może już zostać nazwanym „human being”. Taki człowiek to human doing. Wiecie dlaczego o tym piszę? Bo wiem, że nie jestem sama. Łatwiej mi się przyznać przed sobą, przed Wami. Bo wiem, że to plaga obecnego wieku. Bo mam nadzieję, że tak samo jak mną potrząsnęły te słowa, potrząsną kimś, kto to przeczyta. „Taki człowiek nie pamięta już, co znaczy po prostu być, istnieć… Doszło do jakiegoś absurdalnego nieporozumienia, z którego wywiodło się przekonanie, iż sam w sobie człowiek nie stanowi żadnej wartości, a określa ją dopiero poziom jego osiągnięć”.

Tu nie chodzi o kasę! Nie wszystko można przełożyć na pieniądze. Tu chodzi o wykorzystanie 200% swoich możliwości. O pracę od rana do nocy tylko po to, żeby móc powiedzieć sobie, że „nie straciłam” czasu. Tu chodzi o wieczne podnoszenie sobie poprzeczki. O lepszą figurę, o większą ilość języków którymi się posługujemy, o kolejną umiejętność. Ciągłe czekanie na lepsze. O bezsensowną pogoń za jutrem, złość na samego siebie za „niedostateczne wykorzystanie przeszłości”, o przyświecającą nam myśl: „Bo jak dotrę do TEGO momentu, wtedy dopiero zacznie się prawdziwe życie, wtedy to będzie szczęście od rana do nocy”. I tak pędzę przez to życie jak szalona… Zaliczam kolejne „checkpointy”, cieszę się przez chwilę, po czym wygłaszam swoje odwiecznie „No to teraz można zacząć…”

Przez 27 lat życia pielęgnuję w sobie to poczucie „jestem bo robię”. Wiedziałam, że coś jest nie tak. Zastanawiałam się. Ale na to zastanawianie się nie miałam zbyt wiele czasu. I wtedy pojawił się „on”. Mój synek. Moje dziecko zmusiło mnie do zrozumienia tego, że są na tym świecie osoby, którym nie zależy na tym ile jestem w stanie z siebie dać. Zależy im tylko na tym żebym „była”. Nagle doznałam olśnienia…

Ja – zmęczona?!

Jeśli jesteś spostrzegawcza, pewnie wyłapałaś z powyższego tekstu pewną nieścisłość. 27 lat? Heloł! Przecież ona ma już 29! No właśnie. To cytat z tekstu, napisanego 2 i pół roku temu (TUTAJ). Mniej więcej od tego czasu zaczęłam… myśleć. W końcu. Yeah me! Chwilę po napisaniu tamtego tekstu podjęłam decyzję o zwolnieniu się z pracy. Nie był to skok na bańkę, na głęboką wodę w zamulonym stawie, bo zgodnie z tym, do czego dążyłam, blog był już pięknie rozkręcony. Miałam co dziecku do dzioba włożyć. To był po prostu kolejny etap, który musiał przyjść. I całe szczęście, bo chwilę po tym pojawił się kolejny wieeeeelki projekt w moim życiu. Projekt – dom. Jeszcze go do końca nie odhaczyłam z mojej listy, ale tu Cię (i siebie samą też) zaskoczę. Otóż nagle się okazuje, że… NIE MAM CIŚNIENIA. Ja nie mam ciśnienia rozumiesz to? Okazuje się, że można robić coś bez pośpiechu. Że można sobie pewne rzeczy odpuścić, zaczekać przemyśleć. Gdzie się podziała Malwina?! Co się ze mną dzieje? Helooooł!

2 lata po wspomnianym tekście powstał kolejny (TEN). Totalnie przełomowy. Tekst o tym, że robię sobie wakacje od bloga. Że nie wiem kiedy wrócę, ale wrócę. Że muszę zająć się samą sobą. Że jestem po prostu zmęczona. JA – ZMĘCZONA. Szok. Ja Malwina Kamila Trzcińska-Bakalarz przyznałam się światu, że jestem zmęczona, mam wszystko w dupie i idę poleżeć. Albo poczytać książkę (o zgrozo niebranżową!). Szok i niedowierzanie. Zmęczona byłam nie tyle pracą na blogu, co tym, co mi ją dezorganizowało, czyli wykańczaniem domu, niekończącą się walką z niesłownymi fachowcami, jedzeniem byle czego, spaniem byle jak… używaniem siebie po prostu. I kiedy zdecydowałam się na ten krok, pierwszy raz po 3 latach od założenia bloga, nagle okazało się, że świat się nie zawalił. Odpoczęłam, zdystansowałam się, wyspałam za wszystkie czasy… a Ty tu na mnie czekałaś. Nie obraziłaś się. To był ważny sygnał dla mnie. Dotarło do mnie, że jeśli zrobię sobie urlop, świat się nie skończy. A co lepsze, im bardziej dystansuję się do obowiązków i codziennych problemów, tym szybciej znajduję na nie rozwiązanie.

Próba generalna

Taką próbę generalną przed prawdziwym urlopem miałam w listopadzie 2015. Około rok, przed tym moim słynnymi na całe internety wagarami od bloga. Na chwilę przed przeprowadzką do nowego domu postanowiliśmy polecieć z Maćkiem na Teneryfę. Było fajnie, było luźno, ale… dopóki działała mi bateria w komputerze, który taszczyłam dzień w dzień na basen. Czytasz pracoholika! Serio! Przyznam Ci się, że pierwsze wakacje, na których wręcz stroniłam od komputera, to był styczeń tego roku – Mauritius. Magda przez pierwsze dni jeszcze walczyła o chęci do pracy. Ja odpuściłam. Zmęczona po grudniowym maratonie, po prostu dałam sobie na luz. I wtedy TO poczułam.

Ten luz. Tę świadomość tego, że nic się nie stanie jak się na chwilę wyłączę… Ten spokój. Jedyne co mnie gnębiło to tęsknota za Matim. Ale nie mogliśmy go jeszcze sobą zabrać. Po zabiegu wycięcia migdałka trzeba było odczekać do marca, żeby przestać się martwić o zamoczenie uszu. Kolejne wakacje, tym razem już z Matim, planowaliśmy już na ten magiczny marzec, ale zatrzymało nas kilka projektów, które powoli zaczynają już pojawiać się na blogu. W ubiegły piątek, po wyjściu ze studia nagraniowego (pamiętasz jak Cię pozdrawiałam z Kielc TUTAJ prawda?) ogłosiłam publiczy FAJRANT, spakowaliśmy manele i Niedzielę Palmową spędziliśmy… pod palmami :) Tym razem już na totalnym luzie, bez większych zaległości, z wyłączoną pocztą, z wyłączonym myśleniem zadaniowym. Bo kreatywnym jak najbardziej :) Głowa puchnie mi od pomysłów. Ale najpierw muszę zakończyć te, które są w toku. Niedługo światło dzienne ujrzy coś ekstra. Bardzo ekstra. Jako pierwsze oczywiście zobaczą to (i nie tylko zobaczą) dziewczyny z mojego „Tajnego Newslettera”. Jeśli jeszcze się nie dopisałaś do listy klikaj TUTAJ.

Niedługo też ruszamy w kolejną podróż. Na razie jest to jedna z najskuteczniejszych form relaksu dla mnie. Ucieczka. Nie mogę przenieść swojej energii z pracy na sprzątanie, a ze sprzątania na gotowanie. Jestem poza domem, poza wszystkim. Mam przy sobie dwie najważniejsze w moim życiu osoby. Mam luz. Dystansuję się do wszystkiego co otacza mnie na codzień. Łapię głęboki oddech, który oprócz moich płuc, wypełnia też wszystkie znaki zapytania w mojej głowie. Otwiera oczy i umysł. Coraz bardziej lubię te moje ucieczki. Kiedyś utożsamiałam je z lenistwem i tchórzostwem. Teraz, ze świadomym i dorosłym życiem.

Ponczo ze zdjęć do kupienia TUTAJ.

 

 

love
Twoja M.