Nieprzyjemna rozmowa, którą każda żona powinna przeprowadzić ze swoim mężem (przynajmniej raz w życiu)

Nieprzyjemna rozmowa, którą każda żona powinna przeprowadzić ze swoim mężem (przynajmniej raz w życiu)

Życie nie składa się z samych przyjemności. To właściwie wie każdy. Nie każdy jednak wie o tym, że życie nie składa się również z uciekania przed tym co nieprzyjemne. Szczególnie Panowie mają w sobie taki wybiórczy system działania. Jak jest problem to chowam się do mojej jaskini i czekam, aż moja kobieta dostanie amnezji i zajmie się czymś innym. A kobieta stoi pod tą jaskinią i huk ją strzela, że ten chłop znów się miga od rozmowy udając, że problemu nie ma. Och jak ja to dobrze znam… na samą myśl o tym podnosi mi się ciśnienie. Dobrze, że nie ma Maćka w pobliżu, bo oberwałoby mu się za samo wspomnienie takich sytuacji :)

Ale żeby nie było, że faceci tacy „be”, a kobiety takie „och i ach”, to dzisiaj napiszę Ci o temacie, na który kobiety tak samo jak i mężczyźni nie chcą rozmawiać. Ba! Nawet myśleć o tym nie chcą! A to źle i niedobrze. Bo unikanie tego tematu nie oznacza, że wewnętrznie się go nie boimy. A już szczególnie wtedy, kiedy oprócz męża, mamy w domu przynajmniej jedno dziecko. Bo odsuwając rozmowę na ten temat, wyrządzamy krzywdę nie tylko sobie i mężowi, ale głównie dziecku, za które jesteśmy odpowiedzialni i koniec kropka.

Pamiętasz jak Ci kiedyś pisałam o tym, że w macierzyństwie nie ma miejsca na strach? Na pewno pamiętasz, bo ten tekst poniósł się świetnie. Nie dziwi mnie to, bo dotyczył badań okresowych i dbania o zdrowie. Wtedy właściwie 100% dziewczyn przybiło mi piątkę, mówiąc albo o tym, że badają się regularnie, albo o tym, że mają taki zamiar, bo robią to już nie tylko dla siebie, ale i dla dziecka. BRAWO!

Dzisiaj będzie trudniej. Bo i mi było trudno i zawsze, kiedy moje myśli zbaczały w te niebezpieczne rejony, kończyło się wizualizacją najgorszego, płaczem i bólem głowy następnego dnia rano. Moja wyobraźnia zazwyczaj mi służy, ale kurczę… czasem potrafi nieźle dać w kość podsuwając same straszne obrazki.

Podejmowałam próby rozmowy z Maćkiem O TYM kilka razy, zanim w końcu przestał mnie zbywać i unikać tematu uważając, że nas to nie dotyczy. Wygrałam przed naszym pierwszym urlopem bez dziecka, dwa lata temu, kiedy lecieliśmy na Teneryfę. Wtedy najłatwiej było zwizualizować sobie, co się stanie z naszym dzieckiem, jeśli… no właśnie. Jeśli nas zabraknie albo coś nam się stanie. Maciek dał za wygraną.

Boziu… to jest tak trudny temat, że nawet takiej twardo stąpającej po ziemi Malwinie, trudno o tym pisać. Ale trzeba. Trzeba o tym porozmawiać raz a dobrze i zakończyć ten temat. Właściwie to dwa razy, bo oprócz wstępnej rozmowy z mężem o tym, jak zabezpieczyć wszystkich członków rodziny na wypadek najgorszego (śmierci, choroby, trwałej niezdolności do pracy, wypadku), trzeba się jeszcze spotkać z agentem ubezpieczeniowym, a podejście Polaków do ubezpieczycieli jest nieufne. Nie dziwię się. Nie dość, że trzeba rozmawiać o nieprzyjemnych kwestiach z obcą osobą, to jeszcze mamy świadomość tego, że będziemy płacić składki ubezpieczeniowe, nie mając pewności, że skorzystamy z ubezpieczenia kiedykolwiek. No dobra, spoko. Może i nie skorzystamy, ale czy spokój o męża, żonę i dzieci, naprawdę nie jest warty tych stu czy dwustu złotych miesięcznie? My płacimy z Maćkiem 250 zł miesięcznie za ubezpieczenie naszej dwójki. Oprócz odszkodowania, w sytuacji kiedy któreś z nas poważnie zachoruje jesteśmy też ubezpieczeni na wypadek śmierci. W razie śmierci któregoś z nas, drugie dostanie pieniądze na spłatę kredytu za dom. A gdybyśmy zginęli obydwoje, Mati dostaje okrągłą bańkę. Babcia spłaca dom, przeprowadza się do malucha i spokojnie go wychowuje. No nie spokojnie, bo to okropna tragedia i żadne pieniądze dziecku rodziców nie zastąpią, ale nie wyobrażam sobie sytuacji, w której zostawiam moje dziecko na pastwę losu i obserwuję gdzieś z zaświatów jak walczy o przetrwanie. O matko muszę skończyć, bo nie widzę już monitora.

Przebrnęłam przez tę rozmowę z Maćkiem, przebrnę i z Tobą. Bo to ważne. I czasem trzeba porozmawiać o mniej przyjemnych sprawach, ale mieć z tego korzyść w przyszłości. To tak jak ćwiczenia na siłowni. Zmęczysz się, zmęczysz, ale efekt jest wart poświęcenia. Tak też jest z agentem ubezpieczeniowym. To właściwie taki ktoś jak trener na siłowni. Ma wiedzę i doświadczenie, które przeprowadza Cię przez to, co niekoniecznie rozumiesz. W USA agentom ubezpieczeniowym żyje się lepiej. Zdecydowanie. Tam ubezpieczenie jest czymś normalnym. Mam trochę rodziny w Stanach. Wiem o czym mówię. Tam najbrzydszą żabę zjada się na śniadanie, a później cieszy się dniem, bo to, co najgorsze już mamy zrobione :) I żeby była między nami jasność. Nie agent ubezpieczeniowy jest tą żabą, a samo pochylenie się nad prawdopodobieństwem, że coś złego może się w naszym życiu wydarzyć.

Jak wygląda taka rozmowa z agentem ubezpieczeniowym? Ano przyjeżdża do Ciebie do domu Pan… niech będzie Zbyszek. Pan Zbyszek ma olbrzymie doświadczenie i przyjechał po to, żebyś była zadowolona z podjętego wyboru. Najpierw rozmawia z Tobą i Twoim mężem o tym, jakie macie zobowiązania, czyli kredyty, które w razie najgorszego spadną na barki jednego z Was, albo na same dzieci. Później rozmawiacie o tym, od czego chcielibyście się ubezpieczyć. Podpowiada Wam, że jeśli jesteście młodzi, to nie warto się ubezpieczać na jakieś kosmiczne kwoty na wypadek śmierci spowodowanej zawałem. Małe prawdopodobieństwo. Większe pojawia się np. przy podróżowaniu samochodem. Bo niezależnie od tego jak dobrymi kierowcami jesteście, zawsze może się trafić jakiś mniej doświadczony w pobliżu i na nic będą Wasze zdolności Hołowczyca, kiedy ktoś na ślepo po prostu w Was wparuje samochodem. Pamiętasz moją opowieść o tym, jak mój były narzeczony wpakował nas na środek skrzyżowania zderzając się z 2 samochodami, bo uwaga… nie zauważył wielkiego jak kobyła znaku STOP? Tacy ludzie naprawdę jeżdżą po tym świecie i nie ma co udawać, że to się przydarza tylko innym. Ja też tak myślałam, dopóki nie wylądowałam na dachu mojego nowego samochodu :/

No, ale wracając do rozmowy z Panem Zbyszkiem. Pan Zbyszek jest od tego, żeby wysłuchać Twoich potrzeb, podpowiedzieć Ci najlepsze dla Ciebie rozwiązania i przeprowadzić Cię przez zapisy umowy i wywiad zdrowotny, który musisz wypełnić. Będzie trochę pytań o schorzenia, o to, czy próbowałaś popełnić kiedyś samobójstwo i kilka innych zabawnych kwestii, ale powiedzmy to sobie szczerze… ludzie mają naprawdę różne pomysły, a Pan Zbyszek, pomimo, że się pewnie polubicie, musi mieć pewność, że nie ubezpiecza szaleńca :)

Jest jeszcze jedna ważna kwestia. I muszę Ci o tym powiedzieć, bo może to Cię trochę uspokoi. Agenci ubezpieczeniowi nie mogą wcisnąć Ci jakiegoś ubezpieczenia, które opłacisz dwa razy i zrezygnujesz, bo nie wyrobisz finansowo. Albo może tak… Ja się wypowiadam za Nationale-Nederlanden, bo tam jestem ubezpieczona i wiem jak to u nich działa. No więc, z umowy mogę zrezygnować w każdej chwili. Nie podpisuję cyrografu do piątego pokolenia. Natomiast nasz Pan Zbyszek, zarabia dopiero w sytuacji, w której ja, przez 2 lata będę regularnie wpłacała składki. Nie może więc naciągać mnie na składki, na które nie będzie mnie stać, bo zwyczajnie, będzie musiał zwrócić pieniądze, które wstępnie zarobi. Wiem co mówię, bo ja też trochę w ubezpieczeniach pracowałam, więc znam ten temat od środka. Może też dlatego mam takie zdroworozsądkowe podejście do tego? Pewnie tak. Ja po prostu rozumiem mechanizm działania ubezpieczycieli i uważam ubezpieczenie życia i zdrowia, za taką samą inwestycję jak AC w samochodzie. Nigdy nie wiesz co się wydarzy. A zazwyczaj wydarza się wtedy, kiedy skończy Ci się ubezpieczenie samochodu i stwierdzisz „aaaa nie płacę, bo nigdzie nie stuknęłam”. I bach… 3 dni po odważnej decyzji, BUUUUM… drzwi do klepania, zderzak oberwany… kurczę no, zagapiłam się ;) Tym razem nic Ci się nie stało, ale nie masz gwarancji na to, że Twoje życie zawsze będzie bajką. Niestety.

Wróćmy więc do Pana Zbyszka. Pan Zbyszek rozmawia o Twoich przychodach i zobowiązaniach, o Twoich obawach i o tym czy są uzasadnione czy nie. Przeprowadza z Tobą ankietę medyczną, a później proponuje Ci ubezpieczenie dostosowane do Twoich potrzeb i możliwości finansowych. I wierz mi, zaproponuje Ci najniższą składkę jaką się da, bo będzie wolał zarobić mniejsze, ale pewne pieniądze. Będzie mu również zależało na tym, żebyś była z niego zadowolona, bo istnieje szansa, że powiesz o nim swoim znajomym. Nie ma się czego bać. Serio. A jeśli stwierdzisz, że jednak chcesz coś zmienić, albo zrezygnować w ogóle, bo przyśni Ci się anioł, który powie Ci, że będziesz żyć w szczęściu i dobrobycie przez 100 najbliższych lat, dzwonisz do Pana Zbyszka i mówisz, że chcesz rozwiązać umowę i po temacie.

Pakiet, z którego my korzystamy w Nationale-Nederlanden, to ten TUTAJ. Płacimy 250 zł miesięcznie za ubezpieczenie i odkładamy Matiemu kolejne 250 zł, które mają być taką podstawową poduszką finansową, kiedy pójdzie na studia. Oczywiście, nie musisz zaraz wygrzebywać 500 zł miesięcznie, jeśli Cię nie stać. My dajemy radę, a podpisując umowę w takiej konfiguracji, 500 zł rocznie, wraca do naszej kieszeni. Ot, taka promoszka, która nazywa się „Strażnik Przyszłości”… poczytaj sobie o niej TUTAJ. Trwa tylko do końca czerwca, więc lepiej zrób to teraz, za pamięci.

Ja wiem, że nie jest to pierwszej przyjemności temat. Ja wiem, że lepiej rozmawiać z mężem o tym jaki kupimy sobie samochód i gdzie polecimy na wakacje. I wybiegać w przyszłość tylko pozytywnymi myślami. Należę jednak do osób, które nie lubią się oszukiwać. Jestem tylko człowiekiem i niestety nie mam stuprocentowego wpływu na to co się w moim życiu wydarzy. Wolę raz, a dobrze przegadać nieprzyjemny temat i o nim zapomnieć, ze świadomością tego, że przynajmniej finansowo, zabezpieczyłam swoją rodzinę.

PS. Jeśli masz ochotę porozmawiać z moim Panem Zbyszkiem, zgłoś się do mnie na priv :) Przekażę Ci kontakt. Pod warunkiem, że go ode mnie pozdrowisz ;)